Wielkanoc tuż, tuż, a mnie ostatni tydzień tak zmęczył, że popołudnia niestety nie obfitowały w przygotowania, projekty DIY, sprzątanie. Za to z największą możliwą skrupulatnością... ODPOCZYWAŁAM. Na szczęście i nieszczęście umiejętność odpoczywania wykształciłam w takim stopniu, że niestraszne mi nieumyte kubki czekające przy zlewie czy nawet nowy lokator w naszym mieszkaniu - kot ;). Oczywiście wszystko z umiarem, nieład również. Uwielbiam kiedy dookoła mnie jest czysto, pięknie i pachnąco, każda rzecz leży na swoim miejscu, blaty są czyste, bez zbędnej ilości kurzołapaczy, jednak bywają dni, że chęć wyciągnięcia nóg na kanapie, leżenia brzuchem do góry i "nicnierobienia" jest zwyczajnie silniejsza. Tak mam od poniedziałku, z przerwą na wczoraj i kontynuacją dziś. Chciałabym powiedzieć: ogarnij się! Ale nie mam siły. A wszystko przez to, że od poniedziałku się pakowaliśmy... Nie ja i M. - nie zmieniamy jeszcze mieszkania. Pakuję się ja i cały M, na który składa się jakieś 100 osób. Pakowaliśmy się, bo od dziś pracujemy pod innym adresem. Jak się okazuje... w pokoju z dwoma biurkami i kilkoma komodami można nagromadzić 3,5 palety segregatorów, zeszytów i prób kosmetyków. Małe laboratorium można pakować przez dwa dni w 10 osób... Ciekawe jak długo będziemy się rozpakowywać. Na szczęście pakowanie ma też plusy - wczoraj skończyłam pracę przed 14 - cały mój roboczy dobytek był zafoliowany, a mi zostało tylko biurko i kubek. Dzisiaj od 7 czekałyśmy na rzeczy, aby się rozpakować. Do 13 dojechały tylko komputery, ustawiłyśmy je na biurkach, co było najpoważniejszym zadaniem dzisiejszego dnia. Niestety zabrakło krzeseł, dlatego z radością (i przyzwoleniem szefa) rozpoczęłyśmy wcześniej weekend. Mimo zmęczenia stwierdzam, że przeprowadzki są wspaniałe. Wszyscy się więcej uśmiechają, atmosfera od razu robi się luźniejsza, a do tego dużo się dzieje.
No i właśnie dlatego... W poniedziałek ugotowałam ciecierzycę (0 5 rano - typowy przykład nicnierobienia), a z braku sił dopiero wczoraj się ruszyłam i przerobiłam ją na hummus (przepyszny!). Przygotowałam też ciasto kruche (czeka na wenę) i symbolicznie udekorowałam mieszkanie. Jak na pięć dni to dość marny wynik, osiągnięty w praktycznie jedno popołudnie. A oto efekty, żeby nie było, że tylko piszę.
Zaczęłam od wrzucenia wydmuszek do wody z barwnikiem spożywczym. Są różowe, nierówno pofarbowane i w sumie wyglądają lepiej niż myślałam, że będą wyglądać. Czekam jeszcze, aż gałązki się zazielenią, bo M. stwierdził, że na tych suchych badylkach to jajka wyglądają jak zapomniana dekoracja z zeszłego roku :)
Trzem jajkom poświęciłam więcej uwagi. Pomalowałam je w uwielbiane przeze mnie groszki.
Jak je zrobić? Jak osiągnąć taki ładny połysk? O tak:
1. Z jajka robimy wydmuszkę.
2. Nakłuwamy wydmuszkę na drewniany patyczek do szaszłyka, zabezpieczając od dołu gumką recepturką / sznurkiem, żeby jajko się nie zsunęło.
3. Malujemy jajko farbą w spray'u. Ja wybrałam biały połysk.
4. Kiedy wydmuszka wyschnie łapiemy lakiery do paznokci i wykałaczką malujemy kropki. Najlepiej zachować jakiś ład - ja malowałam groszki w kolumnach.
Na koniec Panna Rzeżucha. Zamieszkała w szklanej kuli, w której mieszkał dość kiczowaty, srebrny aniołek. Klej spod figurki poddał się w walce z acetonem i tak powstała mini szklarnia.
Korzystając z okazji chciałam Wam życzyć zdrowych, pogodnych i spędzonych w ciepłej atmosferze rodziny i przyjaciół Świąt.
Agafia