Długo
zastanawiałam się czy poruszyć ten temat i nadal borykam się z myślami.
Nie jest w tematyce bloga, nikt mnie o niego nie prosił. Jednak gdzieś
tam w głębi serca czuję, że mogę tym wpisem pomóc niejednej z Was.
Jakiś
czas temu, 15 października, obchodzono Dzień Dziecka Utraconego.
Szczerze? Nie miałam pojęcia, że istnieje taki dzień. Przeczytałam o nim
w wiadomościach na jednym z serwisów internetowych. Ponieważ temat jest
mi bliski kliknęłam tytuł artykułu i od tego momentu cały czas myślę,
żeby podzielić się z Wami moją historią. Nie dlatego, że potrzebuję
pocieszenia lub wsparcia, ale dlatego, że jest na świecie mnóstwo osób,
które przechodzą przez to samo i zadają sobie te same pytania, którymi
ja się zadręczałam.
Dawno
temu, długo przed ślubem i długo przed tym jak związałam się z moim
mężem, gdzieś w swoich fantazjach myślałam, że przed 30 będę mieszkała w
domu z białym płotkiem. Z pięknym ogrodem, w którym na każdym rogu będą
obficie kwitły hortensje (różowe rzecz jasna!), a po soczyście zielonej
trawie będą biegały roześmiane dzieci. Dziewczynka i chłopiec. Chłopak
starszy żeby pilnował w szkole młodszej siostry i żeby ona mogła się
podkochiwać w jego kolegach. Oczywisty i prosty plan, prawda? Potem
trochę podrosłam, w sklepie mogłam kupić alkohol, a z domu pozwalali
wychodzić nie tylko do dobranocki... Wtedy stwierdziłam, że jednak fajne
jest to dorosłe życie i szkoda byłoby je ograniczać domem i dziećmi.
Dlatego po ślubie nie rozmawialiśmy na temat dzieci. Wiedzieliśmy, że
chcemy je mieć, ale trzydziestka zaczęła się zbliżać i nagle ta myśl o
dwójce przed trzydziestką była nie tyle nierealna co prawie przerażająca
- przecież nie zdążymy nacieszyć się życiem. I nagle wokół nas zaczęły
pojawiać się dzieci. Nie pamiętam jak to dokładnie było, ale nagle bum!
Jak strzała amora... Poczułam, że chcę być mamą. Nie za dwa lata, pięć
czy trzy. Najlepiej jutro. Tak, tak, 9 miesięcy i te sprawy. Ale gdzieś
przebąkiwali coś o bocianie i kapuście. Mówili też, że jak się czegoś
bardzo chce to się spełni. Więc zaczęliśmy spełniać swoje marzenie.
Bardziej moje na początku - do dziś to słyszę. No ale umówmy się! Sama
bym sobie dziecka nie zrobiła.
Pierwszy
miesiąc - nie udało się. Trudno. Zero presji, mamy czas. Drugi. E tam,
uda się w kolejnym. W trzecim byłam u ginekologa. Ot tak, wizyta
kontrolna raz w roku. No i ginekolog nakręcił mnie na obserwację cyklu
poprzez usg. Niby pierdoła, ale to chyba był ten moment, kiedy starania o
dziecko przestały być spontaniczne, a ja zaczęłam odczuwać presję. Bo
przecież powiedział, że będzie jajeczkowanie! A ja w tym trzecim
miesiącu znowu nie zaszłam w ciąże. Byłam "obrażona" na lekarza i
umówiłam się do zupełnie innego w szpitalnej przychodni. Na NFZ za trzy
miesiące, bo już wtedy pewnie będę w
ciąży.... W czwartym i piątym nie robiłam USG, wmawiałam sobie, że mi
nie zależy tak bardzo.... W szóstym miesiącu, kiedy okazało się, że nie
jestem w ciąży stwierdziłam, że wracam do mojego lekarza. Wzięłam lek
wspomagający zajście w ciąże, zrobiłam USG . No i w głowie miałam myśl:
"teraz to już mur beton będzie ciąża, szczególnie, że to miesiąc moich
urodzin". O 7 rano w swoje urodziny, tydzień przed datą kolejnego
okresu, pojechałam na badanie krwi do szpitala. Chyba nawet M. nie
powiedziałam, że jadę zbadać Beta HCG - hormon produkowany w ciąży,
który bardzo szybko potwierdza ten stan. Pięć godzin później miałam
odpowiedź i doła. Pamiętam jak płakałam nad szykowanymi dla gości
ciastami. Dwa dni po urodzinach miałam wspomnianą wizytę u lekarza w
szpitalu, zalecił badanie drożności jajowodów. Tylko że tydzień później
nie miałam okresu, za to wracając od znajomych poczułam wielką ochotę na
wątróbkę. Tak wielką, że przejeżdżając obok Inter Marche wysiadłam z
autobusu i poszłam ją kupić. Było to o tyle dziwne, że owszem, lubię
wątróbkę, ale nigdy jej sama nie robiłam, jadłam sporadycznie, kiedy
robiła ją babcia. Następnego dnia przed pracą zrobiłam test. Po trzech
minutach brak kreski. Po 5, 10 i 15 też. Test poszedł do śmietnika, ja
poszłam do pracy. Minęło naprawdę dużo czasu, ale pamiętam to wszystko
tak dokładnie jakby to było wczoraj. Wróciłam do domu i wiecie co
zrobiłam? Zajrzałam do śmietnika. Nie wiem po co, ale to zrobiłam.
Wyjęłam test i zobaczyłam bladą, bladziutką kreskę. Zadzwoniłam do
przyjaciółki. Nie do męża, bo przecież nie odczytuje się testu po nie
wiadomo ilu godzinach. Musiałam się upewnić, że to ma sens. Podobno nie
miało, ale wysłałam Oli zdjęcie testu. Rozsądnie kazała powtórzyć test.
M. kupił testy (kilka, jak w filmie, bo przecież jeden może się mylić) i
czekaliśmy w trójkę na wynik. Do rana, żeby była większa pewność. Ale
była radość! Hurra, udało się! W weekend powiedzieliśmy rodzicom,
pamiętam ich szczęście i wzruszenie. Pamiętam huk otwieranej butelki
szampana, którą mój teść wyciągnął ze spiżarni. Potem gratulacje od
naszych przyjaciół. Prezent od Oli - poduszkę do spania, bo już wkrótce
będzie mi potrzebna. Wizyta u lekarza trochę mnie stresowała, ale nie
spodziewałam się tego co nastąpiło. Ciąża była, ale jej nie było. Nie
było nawet pustego pęcherzyka, nic. Tak może się zdarzyć na wczesnym
etapie, dlatego nie panikowałam. Po kilku dniach kolejne badanie i znowu
kolejne, dodatkowo dwa badania krwi, aż w końcu usłyszeliśmy: ciąża
pozamaciczna do usunięcia. Pojechaliśmy do szpitala. Po kilku godzinach
na izbie przyjęć przyjęli mnie na oddział. Było już dość późno,
większość lekarzy poszła do domu. Położyłam się na sali, M. musiał
jechać do pracy, a ja zostałam tam sama ze swoimi myślami i z dwiema
Paniami na łóżkach obok. Jedna z nich zapytała o powód mojej wizyty na
oddziale. Nie zapomnę tego, że powiedziała "też miałam pozamaciczną, a
teraz nie mam dzieci". Jak się okazało później to dlatego, że rozstała
się z mężem, ale dla mnie to było jak cios siekierą. Przeryczałam pół
nocy. Rano poszłam na usg - ja, ordynator i tłum lekarzy, rezydentów,
stażystów. Tłumaczyli mi moje możliwości - operacja lub podanie chemii.
Wiecie jakie pytanie zadałam? Po czym szybciej wyjdę ze szpitala. A
potem przestałam ich widzieć, z emocji padłam na kozetkę. Chwilę później
wybrałam operację. Ordynator poradził żebym się jeszcze zastanowiła,
porozmawiała z mężem. Poszłam do M i postanowiliśmy poprosić o wsparcie
naszą przyjaciółkę lekarkę. Magda przybiegła do nas błyskawicznie i
namówiła mnie na chemię. Dostałam izolatkę, podali lek i zostawili samą
na cały dzień. Następne dwa dni były czekaniem na wynik. Mieliśmy tę
komfortową sytuację, że M. mógł być ze mną prawie cały czas. Przychodził
o 12, kiedy zaczynały się odwiedziny i wychodził o 20. Czwartego dnia
przyjechała do mnie cała grupa dziewczyn z pracy - moich najbliższych
koleżanek z labu. Przywiozły słodkości, prezenty i kosmetyczkę:
wypiłowały mi paznokcie i pomalowały na różowo. Chyba nie mają pojęcia
jak ich odwiedziny i ucieczka z oddziału na godzinę lub dwie bardzo mi
wtedy pomogły. Następnego dnia okazało się, że lek nie zadziałał. Podali
drugą dawkę. A ja czekałam kolejne trzy dni znudzona towarzystwem M i
prowadzeniem zdawkowych rozmów Poza moimi trzema przyjaciółkami,
dziewczynami z pracy i rodzicami na początku nikt nie wiedział o tym, że
jestem w szpitalu. Nie wiem dlaczego zrobiliśmy z tego tak wielką
tajemnicę. Wstydziłam się? Bałam współczucia? Może pytań? Siódmego dnia
zadzwoniła moja kuzynka, która dwa tygodnie wcześniej urodziła
córeczkę. Pytała czemu jeszcze Ich nie odwiedziłam. Pół godziny później
była u mnie. Ucieszyłam się z tych odwiedzin, z serca spadły mi
przynajmniej dwa z zalegających tam kamieni. Tak dobrze było otworzyć
się przed kolejnymi osobami. Tak mi bliskimi przecież. Po 9 dniach od
przyjęcia wypuścili mnie do domu. Pamiętam wszystko - jedliśmy z M. na
obiad pierogi kupione w pobliskiej pierogarni. Najgorsze jakie jadłam w
życiu. Położyłam się do łóżka i zaczęłam najdłuższy, najnudniejszy i
najbardziej nieproduktywny okres w swoim życiu. Był 9 grudnia, a ja
miałam wolne aż do świąt. W tym czasie w pracy chodziły już plotki o
mojej ciąży, bo przecież to jasne jak 2+2. Szpital, ginekologia i L4 -
na 100% jestem w ciąży. "Moje" dziewczyny nic nie tłumaczyły, a reszta
nie pytała tylko stwierdziła. Przebimbałam ten grudzień nie robiąc nic.
Nie czytałam, nie nadrabiałam seriali. Nie płakałam też właściwie wcale.
Ale to były wyjątkowo jałowe dni. Z kreatywnych rzeczy zrobiłam jedną
filcową zawieszkę na choinkę. Do dziś nie doczekała się filcowych
sióstr, nigdy też nie zawiesiłam jej na choince. Jednak ciągle ją mam.
Pewnym
przełomem były urodziny M. Kilka dni przed świętami przyszły do nas
dwie pary przyjaciół. Obie z maluszkami. Uwielbiam te dzieci i moje
uczucia w tamtym momencie w stosunku do nich się nie zmieniły, ale
patrzenie na dziewczyny poruszające raz na jakiś czas temat o dzieciach
mnie dobił. Nie żeby robiły to celowo, ale to tak jak spotkanie z ludźmi
z pracy po pracy. Czy chcecie czy nie, zawsze wypływa temat, który Was
łączy. Dlatego nie dziwiłam się dwóm młodym mamom. Kiedy wyszli miałam
doła giganta. To był chyba moment, w którym uświadomiłam sobie co
straciłam. Przed północą zadzwoniła Ola, mąż zwrócił Jej uwagę, że była
nietaktowna i chciała mnie przeprosić. Ryczałyśmy do telefonu jak
wariatki... Po świętach wróciłam do pracy i normalnego życia, owszem,
myślałam o tym co się stało, ale zaakceptowałam naszą stratę.
Trzy
miesiące później dostaliśmy zielone światło - mogliśmy znów się starać o
dziecko. Nie chciałam tak właściwie, chyba nawet oboje nie chcieliśmy.
Powiedziałam do M: spróbujmy tylko raz, przecież tyle miesięcy nie
mogłam zajść w ciążę to teraz też pewnie nie zajdę. I zaszłam. W święta
wielkanocne źle się czułam, wiedziałam już, że jestem w ciąży, ale nic
nie mówiłam. Pokłóciłam się z mamą - tak się bałam o ciążę, że migałam
się od wszystkiego, dosłownie wszystkiego, spóźniliśmy się do nich o
ponad godzinę, a rodzice robili wtedy święta- parapetówkę dla 50 osób,
przy której miałam pomóc. Zdecydowanie nie miałam humoru, ale pamiętam,
że siostry mojego taty: ciocia Krysia i ciocia Dorota podeszły do mnie
(osobno) i zapytały o ciążę pozamaciczną, o to jak się czuję itd. Te
rozmowy były kolejnymi, które zadziałały jak terapia, które mi pomogły.
Niestety dwa tygodnie później poroniłam.
W
kolejną ciążę zaszłam po 5 miesiącach. Nie ma co ściemniać, to
zdecydowanie była wpadka. Kilka miesięcy starań przed pierwszą ciążą i
nic, a tu nagle spontan i bum! Wyłam, kiedy zobaczyłam dwie kreski.
Bałam się strasznie, a radość i hamowany entuzjazm M. tylko mnie
drażniły. Stwierdziłam, że nie idę do lekarza, nie zamierzam nic
sprawdzać. M. zmusił mnie (musiałam wykluczyć pozamaciczną) i siłą
zaciągnął do nowego lekarza. Nie chodziło o to, że był w naszym
mniemaniu lepszy, po prostu nie chcieliśmy wracać do gabinetu, który z
automatu budził w nas smutne wspomnienia. Zobaczyliśmy pęcherzyk,
jeszcze pusty i wtedy poczułam, że będzie dobrze. Dwa tygodnie później
oglądaliśmy na monitorze bijące serduszko. Kilka dni po tym miałam
plamienie, nie macie pojęcia jak się zdenerwowałam, ale cały czas
powtarzałam sobie, że jest serduszko, więc musi być dobrze. Zapytałam
lekarza czy mogę pracować, czy nie zaszkodzę tym dziecku. Nie chciałam
zostać w domu, ze swoimi myślami. Plamienie minęło, a ja w spokoju
rosłam. Chodziłam do pracy, w domu kombinowałam nad metamorfozami,
nocami sprzątałam, bo nie mogłam spać. W połowie ciąży miałam stłuczkę
(nie z mojej winy) i nawet to nie wytrąciło mnie z równowagi. Pracowałam
do lutego, kiedy to brzuch zaczął mi przeszkadzać w sięganiu do stołu
laboratoryjnego. W kwietniu, tydzień przed terminem, zostaliśmy
rodzicami. Drugie zdanie wygłoszone przeze mnie po porodzie brzmiało:
"tak wygląda poród?! To ja mogę dalej rodzić." Rok z Kubą w domu
naprawdę był urlopem, dlatego miesiąc przed końcem postanowiliśmy
postarać się o drugie dziecko. Udało się od razu. Druga ciąża dała nam w
kość. Fizycznie i psychicznie. Odbiła się na mnie, na naszym związku i
jeszcze długo posłuży jako antykoncepcja. Przez całą ciążę miałam wizyty
u ginekologa co tydzień lub dwa. Na SOR jechałam kilka razy, w tym raz
sama prosto z wesela kuzynki. Na początku ciąża była bliźniacza i choć
był to dla nas szok (M mi nie wierzył i musiałam go pół wieczoru
przekonywać) to następnego dnia wybraliśmy samochód, w którym zmieszczą
się trzy foteliki. Kiedy po dwóch tygodniach okazało się, że bije tylko
jedno serduszko miałam mnóstwo mieszanych uczuć. Z jednej strony czułam
smutek, ale gdzieś wewnętrznie poczułam też ulgę, że ciąża nie będzie ciążą wysokiego ryzyka.
Nie będę próbowała tego opisać, bo moje uczucia nigdy nie były tak
zawiłe jak w tamtym momencie i wiem, że słowa nigdy ich nie oddadzą. Później było wielowodzie, cholestaza,
zgagi, bóle kości ogonowej, kręgosłupa i królowa dolegliwości ciążowych:
niekończąca się burza hormonów. Urodziłam miesiąc przed terminem, dzień
po tym jak nasi przyjaciele wsunęli w Ścianę Płaczu karteczkę z moim
błaganiem o jak najwcześniejszy, szczęśliwy poród. Udało się - był
jeszcze lepszy niż pierwszy, o czym mogłabym chyba napisać książkę.
Żałuję, że w standardzie jest poprzedzony 9 miesiącami stanu, w którym
nie znosimy (ja i mój mąż) mojej osoby. W przeciwnym razie rodziłabym
częściej ;-).
Wracając
do tematu.... Nasza historia nie jest wyjątkiem. Wystarczyło, że
powiedziałam kilku osobom i okazuje się, że nawet wśród naszych
znajomych były ciąże pozamaciczne, że o poronieniach nie wspomnę... Nie
mówi się o tym głośno i robi wokół otoczkę jakby to było coś złego. Dostałam
olbrzymie wsparcie od przyjaciół i rodziny, ale nikt by się sam nie
domyślił przez co przechodzimy. Jakie miałam myśli w tym trudnym
okresie? Był etap obwiniania siebie, był moment, kiedy czułam się
wadliwa i niekobieca. Był etap zazdrości o szczęście innych. Nie takiej,
że życzyłam innym źle.... Ale zastanawiałam się nie raz dlaczego wszystkim się udaje, a my nie możemy zostać rodzicami. Pamiętam jak spotkałam
znajomą na badaniu krwi. Ona z delikatnie zarysowanym brzuchem, ja zaś
przyszłam sprawdzić po raz ostatni czy na pewno nie ma śladu po ciąży
pozamacicznej. Zapytałam o termin. Słabo mi się zrobiło, kiedy podała tą
samą datę, którą ja sobie wyliczyłam...
Drażni
mnie, że poronienia, problemy z płodnością, ciąże pozamaciczne itp. to
temat tabu, a z kolei nikt nie ma problemu z zadawaniem pytań: kiedy
dziecko? A o drugie już się staracie? Lepsze są tylko hasła: "Możemy Wam
pokazać jak to się robi", "Nam udało się od razu, nie wiecie jak się za
to zabrać?" itd. Dokładnie taki tekst usłyszałam od znajomego kilka dni
po wyjściu ze szpitala. Nie pytał nawet czy chcemy już mieć dzieci.
Głupio zagadał, bo przecież już od kilku lat byłam po ślubie. Nie tylko
sprawił mi przykrość, ale też mnie wkurzył. Powiedziałam otwarcie o
naszej sytuacji. Usłyszałam też kiedyś, właśnie w tym okresie, że mam za
dobrze, że wszystko mi łatwo przychodzi, że przecież wszystko dostaję
na tacy... Pomyślałam, że może faktycznie tak jest, a brak dziecka to
jakieś wyrównanie. Dla równowagi we wszechświecie. Mój mózg takie głupoty przyjmował jak gąbka wodę. Podsumowując - każda
niemożliwie durna myśl przetoczyła się przez moją głowę, ale miałam obok
bliskich, którzy naprostowali moje myślenie. Dlatego jeśli jesteście w
podobnej sytuacji to mówcie o tym. Może nie tak publicznie jak ja, bo
cały czas mam wątpliwości czy ten post nie jest błędem, ale mówcie swoim
bliskim. Nie róbcie tabu ze swoich uczuć. Nikt nie wie co czujecie i nawet jeśli domyśli się to raczej sam nie rozpocznie tematu. A ciągłe pytania rodziny traktujcie z
przymrużeniem oka lub wprost powiedzcie jak to u Was wygląda.
Pamiętajcie, że lata temu ludzie częściej mieli problem z nadmierną
płodnością, dlatego babcia niekoniecznie może zdawać sobie sprawę z
tego, że czasy zmieniły się także w tej kwestii. I niestety to prawda:
wyluzujcie.
Teraz,
po kilku latach, kiedy jestem (zazwyczaj) bardzo szczęśliwą mamą mam
dwie myśli. Pierwsza, pojawia się czasem i brzmi: "mogłam mieć już
piątkę dzieci", ale tak naprawdę to jedno wielkie kłamstwo. Jeśli
pierwsza ciąża nie byłaby z pięcioraczkami lub druga z czworaczkami to
na pewno nie dobiłabym do takiej liczby potomków. Druga myśl jest taka,
że dzięki temu wszystkiemu mocno dojrzeliśmy jako związek. Jasne,
kłóciliśmy się, przez burze hormonów (i mój trudny charakter) wylaliśmy
na siebie trochę brudów. Jednak tak naprawdę te wydarzenia zbliżyły nas
do siebie i nie żałuję już, że stało się tak jak się stało. W nagrodę
mam teraz w domu trzech cudownych facetów i choć codziennie na nich
narzekam, a na myśl o przyszłości i trzech parach brudnych skarpet na
podłodze przy kanapie robi mi się słabo to jednak nie zamieniłabym tego
na nic w świecie. I podtrzymuję, że gdybym mogła coś zmienić w swoim
życiu to chciałabym żeby przy naszym świątecznym stole z powrotem
zasiedli dziadek z wujkiem. Bo reszta jest idealna. Tego idealnego życia
życzę Wam, nie traćcie wiary, nie nakręcajcie się. I wyluzujcie :)
A ja bardzo mocno trzymam kciuki!
Uściski,
A.
PS: Był to najtrudniejszy post jaki napisałam w swoim długim życiu, dlatego będzie mi bardziej niż miło jeśli go udostępnisz, polubisz, skomentujesz. Konstruktywna krytyka też mile widziana. A ponieważ w tym tygodniu mam urodziny to potraktuj to jako prezent dla mnie ;)
PS2: Spójrzcie na pierwsze zdjęcie - Tomek mógłby grać wujka Chestera z rodziny Adamsów!
Uściski,
A.
PS: Był to najtrudniejszy post jaki napisałam w swoim długim życiu, dlatego będzie mi bardziej niż miło jeśli go udostępnisz, polubisz, skomentujesz. Konstruktywna krytyka też mile widziana. A ponieważ w tym tygodniu mam urodziny to potraktuj to jako prezent dla mnie ;)
PS2: Spójrzcie na pierwsze zdjęcie - Tomek mógłby grać wujka Chestera z rodziny Adamsów!
Piękny post .Gratuluję :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Długo się zastanawiałam, ale odzew jaki dostałam utwierdził mnie w przekonaniu, że to dobra decyzja :) Pozdrawiam!
UsuńAgnieszka! Bardzo wzruszający i faktycznie bardzo intymny. Mam nadzieję, że pomoże komuś i jakaś kobieta, pragnąca mieć dziecko "wylizuje" i się im uda! Niestety dużo takich rodzin, które mają idealne warunki a natura nie chce współpracować 😐 wysztkiego dobrego 😘
OdpowiedzUsuńDziękuję <3 Też mam taką nadzieję, choć chyba tak będzie, bo odzew jest niesamowity, szczególnie w prywatnych wiadomościach. Dziękuję :*
UsuńJa przeżyłam tylko jedną stratę i to bardzo mocno... uczucia i strach o kolejną ciążę długo mi towarzyszyły. Ściskam mocno i dziękuję, że się podzieliłaś swoją historią. Pozdrowienia dla cudownej rodzinki!
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że w tej kategorii to nadal aż jedna strata :( Ja najmocniej przeżywałam pierwszą stratę, ale po czasie najsmutniej mi z powodu ostatniej - bliźniaka. Czasem jak patrzę na Tomka to mam taką myśl, że mógł z nami być jeszcze jeden taki sam... Co niesamowite - do ostatniej chwili zastanawialiśmy się: Franek czy Tomek. Kilka dni po jego narodzinach uzupełniałam album i poprosiłam Maćka o sprawdzenie co znaczy Tomasz. Aż ciarki miałam, kiedy okazało się, że imię pochodzi z aramejskiego i oznacza "Bliźniak".
UsuńUściski dla Was :* Cudownie, że już wkrótce będzie Was więcej :)
Jakie to prawdziwe.. teraz to tylko życzyć zdrowia ;)
OdpowiedzUsuńTo prawda - zdrowie najważniejsze i o nic innego nie proszę dla rodziny :)
UsuńPo części wiem co czulas w tamtym momencie, ale tylko po części. I powiem Ci ze bardzo dobrze że napisałaś taki post! Sama kiedy byłam w tym trudnym okresie i nie umiałam z nikim o tym rozmawiać to szukałam właśnie w necie postów, blogów gdzie mogłabym przeczytać że nie jestem z tym problemem sama, że niestety mnóstwo kobiet przez to przechodzi ale ze każda albo prawie każda z nich w końcu doczekała się wspaniałego potomstwa :) brawo za odwagę i dzięki za ten wpis! 😘👏
OdpowiedzUsuńDziękuję :* Trzymam mocno kciuki za to żeby u Ciebie było dobrze :*
UsuńNajgorsza jest ta panika, która się pojawia kiedy po raz kolejny widzi się te dwie kreski... Dziękuję :-)
OdpowiedzUsuńTo prawda... Pamiętam moją panikę jakbym robiła test wczoraj. Trzymam kciuki! I to ja dziękuję :-)
UsuńBardzo osobista historia, mamy ze sobą trochę wspólnego.
OdpowiedzUsuńW tym wypadku wolałabym żebyśmy nie miały... Pozdrawiam i dziękuję za poświęcenie chwili :)
UsuńTakie posty to wielka odwaga. Nie dlatego, że to tabu, że intymne, tylko tyle tu emocji, że możnaby nie ogarnąć tego słowami. A Ty spróbowałaś i udało Ci się znakomicie. :) Brawo! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Twoje słowa wiele dla mnie znaczą :* Kiedy zaczęłam pisać post wpadłam w trans jakiego jeszcze nigdy nie miałam przy pisaniu. Tylko wtedy nie byłam jeszcze pewna czy to opublikuję. Reakcja jaka się pojawiła, głównie w prywatnych wiadomościach, utwierdziła mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam.Pozdrawiam :)
UsuńDzielna, wspaniała, niesamowita !!! Pięknie napisałaś ten post bije z niego Twoje dobre serducho. Życzę Ci najmocniej na świecie żeby ta trójka Twoich cudownych mężczyzn zawsze dawała Ci tyle radości, miłości, żeby cała trójka Cię rozpieszczała (nawet jeśli te skarpety trzeba będzie zbierać i prać) ściskam mocno 😘
OdpowiedzUsuńKochana jesteś! Też sobie życzę żeby mnie rozpieszczali. Póki co przynajmniej Kuba mówi, że jestem ich księżniczką :D
UsuńCzytałam i łzy mi się turlały. Cieszę się, że mimo smutnych doświadczeń udało Wam się zostać rodzicami. Jesteś niesłychanie silna kobietą w moim odczuciu
OdpowiedzUsuńDziękuję :-) Taka całkiem silna nie jestem, ale te doświadczenia na pewno mocno mnie zmieniły i ukształtowały to kim jestem dzisiaj.
UsuńP.S. zapomniałam dopisać, że po narodzinach Kubu wyglądałaś jak gwiazda filmowa! Nigdy nie widziałam żeby Kobieta po porodzie wyglądała tak pięknie i tak kwitnące jak Ty!
OdpowiedzUsuńTego pierwszego dnia po narodzinach faktycznie wyglądałam dobrze :D Na zdjęciach nie widać zmęczenia, a kiedy u mnie byłaś to nie spałam od 37h (nie licząc jednej godzinnej drzemki). Za to przez kolejne dwa tygodnie wyglądałam fatalnie ;-) nie mam ani jednego ładnego zdjęcia z Kubą i ciężko mi siebie na tych zdjęciach rozpoznać. Tak czy siak dziękuję :-)
UsuńPS: A widziałaś jakąś inną kobietę po porodzie? ;)
Od kilku lat co miesiąc przezywam ten sam ból, znowu się nie udało, córka zostanie jedynaczką :( Tez pisałam o swoich przejściach, choć nigdy ciaży oficjalnie nie straciłam :(
OdpowiedzUsuńWspółczuję! To okropne, że kiedy kobieta tak bardzo pragnie to często nie wychodzi, a kiedy nie chce to udaje się bez starania. To niestety potwierdzenie, że wszystko siedzi w głowie. Znam przypadek, gdzie para po 10 latach starań o drugie postanowiła adoptować dziecko, ale po długiej walce ich wniosek został odrzucony. Całkowicie zrezygnowani pogodzili się z losem i bum, chwilę później okazało się, że będą rodzicami. Drudzy nie mogli zostać rodzicami, w końcu się pogodzili, złożyli wniosek o adopcję. Dość szybko zostali rodzicami, a wtedy okazało się, że zostaną nimi raz jeszcze - dziewczyna była w ciąży. Trzymam kciuki żeby się udało :-)
UsuńJest nas miliony. Ja straciłam dwoje. I chciałabym, by nikt tego nie przechodził.
OdpowiedzUsuńSzczęścia życzę Tobie i całej Twojej rodzinie 😊
Oj tak, ja też chciałabym żeby nikt nie musiał przez to przechodzić i przerażona jestem, kiedy widzę jak szeroki jest ten problem. Oprócz komentarzy tutaj dostałam dziesiątki prywatnych wiadomości :( Dzięki :* Wam również szczęścia i zdrowia :))
UsuńAguś. Drobna, ale silna kobietka z Ciebie!
OdpowiedzUsuńAsia W.
Dziękuję :* Nawet jakbyś się nie podpisała to wiedziałabym, że to Twój komentarz :)
UsuńWielkie brawa za to że zdecydowałaś się napisać tak intymny i trudny tekst. Cieszę się że jednak się udało! Jesteście dzielnymi rodzicami, podziwiam te pary które mają dzieci rok po roku.
OdpowiedzUsuńDziękuję :-) nie zawsze tacy dzielni jesteśmy, dzieci rok po roku dają w kość, choć myślę, że każda różnica wieku między dziećmi ma plusy i minusy. Bardzo chciałam, żeby chłopaki byli rok po roku, a termin miałam na przełom grudnia i stycznia, więc była opcja, że będą miedzy nimi dwa lata różnicy.
UsuńCieszę się że wszystko dobrze się potoczyło i masz dwoje cudownych dzieciaczków. My na dziecko zdecydowaliśmy się dopiero kiedy skończyłam 31 lat i powiem Ci że dobijały mnie te ciągłe pytania i teksy jak to się robi. Nie miałam problemów z zajściem w ciążę i była to nasza świadoma decyzja, ale to dogadywanie strasznie denerwowało. Nie wyobrazamw sobie jak takie teksty muszą boleć gdy mamy problem z zajsciem w ciazew lub gdy tracimy dziecko.
OdpowiedzUsuńJa się sporo nasłuchałam i pamiętam dwa razy, które mnie dotknęły. O jednym wspomniałam, drugi był dwa miesiące po poronieniu. Wujek sobie zażartował, że teraz pora na bliźniaki żebym dogoniła kuzynkę, która już ma dwójkę... On się śmiał, a ja musiałam wyjść żeby się nie rozpłakać. A co do tekstów to przecież nie kończy się na pytaniu o dziecko. Zaraz po nim następuje pytanie: to kiedy drugie? A jeśli drugie jest tej samej płci (tak jak u nas) to powstaje pytanie: Kiedy dziewczynka? :-)
UsuńSuper, że jesteś tu gdzie jesteś i motywujesz inne kobiety tym, że nie zawsze wszystko toczy się jak w bajce, ale najważniejsze to mieć oparcie - w partnerze, w rodzinie, wśród bliskich :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Takie słowa wiele dla mnie znaczą :)
UsuńCudowny post! Bardzo dobrze, że go napisałaś. Żałuję, że nie przeczytałam go 2 lata temu po drugiej stracie...ja miałam to szczęście, że w domu czekała na mnie 2 letnia córeczka. To ona dawała mi siłę na to by rano wstać.
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że mimo tak ciężkich przejąć udalo Wam się i jesteście razem w CZWÓRKĘ :-) Nam też się udało i mam wspaniałe dwie córeczki :-)
Bardzo dawno mnie tu nie było. Nie udzielam się również na swoim blogu ;(
OdpowiedzUsuńJednak nie zapomniałam o Tobie i zaglądam po tej przerwie...
Niestety znam to uczucie w 5 tygodniu bliźniacza ciąża a w 8 juz tylko jedna fasolka...
Często się zastanawiałam jakby to dziecko wyglądało, jakiej płci by było... czas zaleczył trochę tą stratę (minęło 11 lat).
Teraz mam wspaniałą dwójkę (syn 10.5 i córka prawie 5). Zdrowi i to najważniejsze.
Dla Ciebie i twoich chłopców dużo zdrowia na ten nowy 2019 jak i wszystkie kolejne lata.
Monika